Powrót do Uluru Marka McKenny to ebook poświęcony trudnej historii Australii. Wracając do tragicznych wydarzeń z lat 30. XX wieku i podpierając się licznymi źródłami z epoki, McKenna opowiada o ludziach walczących o byt w ekstremalnych warunkach, rasizmie usankcjonowanym prawem oraz przymusowej asymilacji Aborygenów.
Ebook Powrót do Uluru właśnie ma przedpremierę w Publio. Swój reportaż historyczny Mark McKenna poświęcił legendarnemu policjantowi Billowi McKinnonowi – a raczej obaleniu jego legendy. Poszukując materiałów na temat centralnej Australii, poznał bowiem jego „mniej bohaterskie” oblicze. Wychodząc od sprawy morderstwa popełnionego przez stróża prawa w latach 30., kreśli szokujący obraz przymusowej asymilacji i przemocy wobec Aborygenów.
Książka Marka McKenny jest pierwszą pozycją z nowej serii wydawnictwa ArtRage – „Luneta”. Znajdą się w niej interesujące pozycje z gatunku reportażu zagranicznego.
Poniżej przedstawiamy fragment ebooka Powrót do Uluru:
Dla większości Europejczyków wyprawa bez aborygeńskich przewodników czy tropicieli byłaby równoznaczna z samobójstwem. Pierwsze osady pasterskie czy stacje telegrafu, jak Barrow Creek – miejsce osławionego ataku mężczyzn z plemienia Kaytetye w roku 1874, kiedy zginął kierownik stacji i jego podwładny, monter linii, co spowodowało falę odwetowych mordów – stawiano w pobliżu wodopojów służących dotąd rodzimym mieszkańcom. Mówiło się, że szlaki wiodące z interioru do Kimberley „usiane są grobami bezimiennych wędrowców, zamordowanych w trasie”. Znaczna część folkloru Terytorium Północnego powstała na fundamencie spojonym z mściwości osadników i ich relatywnej bezbronności wobec napadów.
W całej środkowej Australii miejsca od tysiącleci uświęcone dla czarnoskórych praktycznie z dnia na dzień stawały się forpocztami ekspansji białoskórych. Gdy nastały lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku, „każda mila kwadratowa […] poszła już w dzierżawę albo były na nią oferty”. Buntownicy wciąż musieli ulegać przed siłą państwa. Kiedy rządowi geodeci kreślili na swoich mapach twarde, proste linie wydzielające stany i terytoria, osadnicy wędrowali po kraju od wodopoju do wodopoju, swoimi osadami, odwiertami i studniami bezwiednie odtwarzając Ścieżki Śpiewu ze Śnienia „Siedmiu Sióstr”, łączące interior Australii z resztą kontynentu.
Gdy McKinnon przybył do Alice Springs w roku 1931, policja Terytorium Północnego liczyła ciut ponad czterdziestu funkcjonariuszy. Te skromne siły – osławione z powodu kultywowania przemocy i pijaństwa – były kluczowe w relacjach międzyrasowych i działały pod nadzorem władz federalnych od roku 1911, kiedy to Związek Australijski przejął od Australii Południowej administrowanie tymi terenami. Choć „policja tubylcza” nie istniała już w chwili, gdy McKinnon obejmował nową posadę, funkcjonariusze prywatnie najmowali tropicieli spośród Aborygenów. Kiepsko opłacani, służyli oni jako „towarzysze”, „robotnicy”, „ogólna pomoc”, jak też wykonywali zadania stricte policyjne. Do podjęcia tej pracy skłaniały ich bardzo różne motywy, ale niemal wszystkich zwabiła możliwość dzielenia „siły i władzy najeźdźcy”, w tym brutalnego poskramiania aborygeńskich pobratymców obojga płci.
W roku 1931 w Alice Springs wszyscy mówili o „dzikich”, „zdradzieckich tubylcach”, którzy „grozili” osadnikom, misjonarzom, łowcom dingo i górnikom w sercu kontynentu. Niektórzy „weterani” twierdzili wręcz, że „czarni” „wyrwali się spod kontroli”. Pięć lat suszy, zaostrzając tlącą się wojnę na pograniczu, przetestowało determinację i czarnych, i białych. Poszukiwacze złota, mamieni opowieściami o bogatych złożach żyły Lassetera, na całe miesiące „wymykali się ukradkiem” w odludne regiony kraju. Jak wielu innych intruzów w środkowej Australii sami sobie stanowili prawo: znaczna większość kontaktów międzykulturowych zachodziła z dala od oczu białych strażników prawa pokroju McKinnona.
W całym Terytorium wciąż żywa była pamięć o okrucieństwie masakry z Coniston. To trzymiesięczne pasmo mordów, sprowokowane zabójstwem Freda Brooksa, łowcy dingo, dokonało się pod przewodem konstabla Williama George’a Murraya, weterana spod Gallipoli. Skutkowało ono śmiercią od siedemdziesięciu do stu pięćdziesięciu Aborygenów na terenach na północny zachód od Alice Springs w okresie od sierpnia do października 1928 roku. Murray, którego wrażliwość została zabita przez wieloletnią służbę w wojsku i na pograniczu, obsadził posterunek w Barrow Creek, gdzie o napaści Kaytetye codziennie przypominał pomnik: „Pamięci Jamesa L. Stapletona, naczelnika stacji, i montera Johna Franksa, zabitych przez tubylców […] 23 lutego 1874”. Wyrobiwszy sobie zasłużoną reputację człowieka twardego, Murray postrzegał siebie jako „obrońcę” pięciuset odizolowanych Europejczyków, na których polowały tysiące „czarnych” w bezkresie środkowej Australii. Gdy relacjonował swoje postępowanie wobec rzekomych morderców Brooksa, którzy w Coniston opierali się aresztowaniu, niczego nie usprawiedliwiał. Żeby samemu nie wpaść w zasadzkę, strzelał „tak, aby zabijać”.
Mimo masowej rzezi wokół Coniston Japanangka („Ropucha”) z plemienia Warlpiri, który zamordował Brooksa, bo ten bezprawnie zabrał jedną z jego żon, nie wpadł w sieci Murraya. W regionie, gdzie garstka białych regularnie sięgała po Aborygenki, by wykorzystywać je seksualnie i jako pracownice, było to jednym z najczęstszych źródeł konfliktów. Gdy wieści o mordach dotarły do Canberry, naciski organizacji humanitarnych i kościołów sprawiły wkrótce, że premier Stanley Bruce pod koniec roku 1928 ogłosił wszczęcie oficjalnego dochodzenia. Komisja śledcza, pełna ludzi sprzyjających Murrayowi – takich jak John Cawood, komisarz rządu w Alice Springs, a zarazem przełożony Murraya – odrzuciła kluczowe zeznania Aborygenów, beztrosko przyjęła niewiarygodne wywody Murraya, że strzelał w samoobronie, i orzekła, że morderstwa były całkowicie usprawiedliwione, bo „tubylcy” zawzięcie pragnęli „roznieść białych osadników”. Podobnie jak w przypadku dochodzenia rządu Australii Południowej w sprawie morderstw popełnionych przez konstabla Williama Wilshire’a, nadto skorego do strzelania – ostatecznie trzydzieści siedem lat wcześniej uniewinniono go od zarzutu zabicia dwóch aborygeńskich mężczyzn – państwo stanęło murem za członkami aparatu przemocy i odmówiło wymierzenia im sprawiedliwości.
W kolejnych latach McKinnon miał blisko zaznajomić się z Murrayem, a od Policjanta Platfusa, swojego aborygeńskiego tropiciela, który towarzyszył Murrayowi pod Coniston, słuchał relacji z pierwszej ręki o „wielkim strzelaniu do Aborygenów”. McKinnon świetnie wiedział, że oficjalnie ustalona liczba ofiar, trzydzieści jeden, to kłamstwo, i sam uważał, że było ich raczej około dziewięćdziesięciu. Szybko się nauczył, żeby nie mówić głośno o tym, co dzieje się na pograniczu. W kulturze, gdzie lokalne gazety regularnie określały Aborygenów w nagłówkach jako „zaczepnych”, „morderczych” i „żądnych krwi” „czarnuchów” (a wspomnijmy też odczłowieczające określenia dla młodych Aborygenów: „byczki” i Aborygenek: „śliska” czy „kudłata”), sprawiedliwość wymierzana przez białych zdecydowanie odstawała od litery prawa, dającego Aborygenom, jako poddanym Korony, taką samą ochronę jak i innym Australijczykom.
Kup ebook Powrót do Uluru w Publio.pl >>
McKinnon trafił do brutalnego świata, podobnego do tego, który poznał w Rabaulu, gdzie biali powszechnie zakładali, że tubylców należy traktować ostro. Obowiązywała tu mentalność „albo my, albo oni”. Chłosty, dźganie dzidami, trucie, gwałty, strzelaniny i forsowne marsze aborygeńskich aresztantów ze skutymi rękami czy połączonych łańcuchami przy szyjach szybko stały się częścią jego życia codziennego. Stare poglądy, które odcisnęły się już na tak znacznej części historii australijskiego pogranicza – od pierwszych dekad osadnictwa na wschodnim wybrzeżu po krwawe wtargnięcia do północnego Queenslandu i Australii Zachodniej pod koniec dziewiętnastego wieku – na początku wieku dwudziestego wciąż miały się dobrze w środkowej Australii: „kto ma siłę, ten ma rację”, „oni rozumieją tylko język strachu”. Uzasadniając w roku 1933 swoje działania w Coniston, William Murray stwierdził: „jak wskazuje historia, są chwile, kiedy do tubylców nie da się dotrzeć w żaden inny sposób”.
Wbrew temu, co się powszechnie uważa, masakra z Coniston nie zakończyła „czasów zabijania”. Po prostu zaczęto się z tym kryć. Gwałtowne konflikty nie znikły w miesiącach i latach po zakończeniu dochodzenia. Choć połączone skutki suszy i wyprawy karnej Murraya wymusiły na wielu Aborygenach przesiedlenie do osad pasterskich i rezerwatów, w psychice osadników lęk nie zelżał. Ostry podział opinii na temat „sposobu traktowania tubylców” pokrywał się często z zapiekłym sporem między wsią a miastem. Kiedy misjonarze i społecznicy z miast określali Coniston „jawną zbrodnią” i wytykali, że nie da się „traktować Australii jako Związku”, gdy jej ludność tubylcza spotyka się z „pogardą”, „wyzyskiem” i „przepędzaniem” z ich ziem, ci piszący do gazet w Darwin wychwalali Murraya jako „bohatera Australii Środkowej”, człowieka, który „dowodził ostatnią wielką ekspedycją karną policji z tych, które były jedynym skutecznym środkiem zapewnienia białym ludziom bezpieczeństwa na ziemiach czarnych”. Niektórzy domagali się nawet apartheidu, jak ten oto korespondent z „krainy nigdy-nigdy”, autor listu do „Northern Territory Times” z maja 1929 roku:
Znów przyszła zima i chłodne kąśliwe wiatry i jasnobłękitne niebo a my korzystamy z chłodów ile się da i doimy siedemnaście krów i składujemy mnóstwo masła na sezon. Stado jest wspaniałe i tłuściutkie i miło znów zobaczyć żwawe zwierzęta na pastwisku. Morderca Harrego [!] Henty’ego wciąż jest na wolności i kto wie, kiedy go dopadną […]. W każdym razie możemy mieć pewność że skoro na jego tropie jest Konstabl Murray to zrobi wszystko co możliwe żeby go dorwać […]. Czarni to katastrofa dla Terytorium Północnego […]. Gdyby pozbyć się czarnych osady w rejonie musiałyby zatrudniać białych robotników no i co w tym złego? […] czarnuchy co do jednego są niesolidni, leniwi, brudasy którym nie można zaufać – i wcale nie jest to „tania siła robocza” jak sobie myślą co poniektórzy […]. Rząd powinien zgarnąć wszystkich tubylców z całego Terytorium Północnego i ulokować ich w ogóle osobno od białych, czemu nie wydzielić im jakiegoś pustkowia […]. Póki Terytorium Północne nie będzie całkowicie oczyszczone z tubylców, nie będzie z niego cywilizowany stan i nie osiedli się w nim tylu białych Australijczyków, ilu powinno. Gdyby Rząd wreszcie coś wziął i ZROBIŁ a nie tylko gadanie i gadanie. Nasza ojczyzna wnet by rozkwitła bujnie jak piękna róża.
Pozdrowienia i najlepsze życzenia od Mamy i Taty i wszystkich.
Wielu „Centralijczyków” zawzięcie usiłowało oczyścić te ziemie ze wszelkich śladów kultur rodzimych. W początkach lat trzydziestych dwudziestego wieku aborygeńska populacja terytorium liczyła około dwudziestu tysięcy ludzi – czterokrotnie więcej niż Europejczyków. W wierze, iż życie białego człowieka było „rzeczywiście zagrożone”, najeźdźcy nieustannie skarżyli się władzom, że „Czarni wciąż zagrażają osadnikom i podróżnikom w Australii Środkowej”. W grudniu 1928 roku poszukiwacz złota Michael Terry opisywał „epidemiczne mordowanie bydła i bezprecedensowe rozdrażnienie wkraczaniem białych w praktycznie bezludny interior”. Przytoczył też historię znanego właściciela osady Harry’ego Tilmoutha, który w czasie przejażdżki wzdłuż rzeki Lander natknął się na młodego Aborygena „uzbrojonego w kylie i włócznie”. Rozwścieczony widokiem kolejnego intruza, ów chłopak wrzasnął na Tilmoutha, ile tchu w płucach: „Tutaj kraj czarnoskórym, nic tu białoskórym. Zabiera się białoskóry, przy czarnym nie ma zostania”.
Powrót do Uluru Mark McKenna, przeł. Tomasz S. Gałązka, ArtRage 2022.