O REPORTAŻU „Lecę”; AUTOR: Jan Pelczar; WYDAWNICTWO: Czarne [audiobook w formacie mp3]:
Jan Pelczar spisał opowieści o wielkich marzeniach i niezwykłych doświadczeniach, ale też o nieustających zmaganiach z postępującą automatyzacją, niewystarczającym przeszkoleniu na wypadek sytuacji kryzysowych i tęsknocie za rodziną.
Piloci i pilotki rozkładają na czynniki pierwsze przebieg znanych katastrof lotniczych, próbując wytłumaczyć ich przyczyny, odnoszą się do zarzutów o zatruwaniu środowiska przez przemysł lotniczy i opisują zagrożenia dla zdrowia, które wywołuje praca w przestworzach. Pozwalają też zajrzeć za drzwi zamkniętego kokpitu i zdradzają, co robią w czasie wielogodzinnych lotów.
Wreszcie – opowiadają o wyzwaniach, jakie stoją przed przewoźnikami w rzeczywistości, która czeka nas po pandemii.
„Wszyscy bohaterowie «Lecę» mają zmienione imiona. Zdradzili tajemnice, wpuścili za zamknięte drzwi kabiny. Żadna linia lotnicza na świecie nie zgodziłaby się na nasze rozmowy. Wielu przewoźników uprzedziłem: «Chcę opisać, jak się dzisiaj lata». Nikt nie odpowiedział. Ruszyłem do pilotek i pilotów, żeby poznać ich motywacje i obawy.
Zderzyłem wyobrażenie o pracy za sterami samolotów z rzeczywistością. Co się dzieje, kiedy wchodzimy na pokład? Jak w obliczu zmiany klimatu nie powtórzyć mitycznego błędu i nie wzbić się zbyt blisko słońca? Piloci mi to powiedzieli” – Jan Pelczar, autor
Fragment audiobooka „Lecę. Piloci mi to powiedzieli” (dostępny w formacie mp3):
Lecę. Pierwszy raz w życiu odrywam się od ziemi. Mam sześć lat. Jeszcze nie wiem, jak bardzo jest to niezwykłe, a wkrótce przestanie być niecodzienne. Dopiero kiedy przyjdą następne wakacje i kolejne, będę się dziwił, że babcia, zbliżająca się do osiemdziesiątego roku życia, wsiada do samolotu po raz pierwszy. Samoloty stanowiły dla niej najpierw, w latach młodości, sensację, później kojarzyły się z wojną, z dźwiękiem, który oznaczał nalot. Ich widok wzbudzał grozę. Po samolotach należało spodziewać się najgorszego. Luk według babci to nie miejsce na bagaż. To miejsce na bombę.
Ja się samolotów nie bałem.
Maszyny z napędem śmigłowym budziły ciekawość. Zwłaszcza te pierwsze, które zabierały mnie do rodziny w Warszawie lub na wakacje: An-24, Ił-86, Tu-134.
Z balkonu cioci na Ursynowie było widać ruch wokół Okęcia. Z wrocławskiego Borku, gdzie mieszkałem, obserwowałem samoloty podchodzące do lądowania na strachowickim lotnisku. Zniżały lot na wysokości kortów przy Pułtuskiej.
Białe smugi nie kojarzyły mi się groźnie czy złowieszczo, nie prowokowały teorii spiskowych – oznaczały obietnicę podróży, stanowiły świadectwo życia w równoległym świecie, które prowadzą tajemniczy ludzie przemieszczający się, zapewne regularnie, gdzieś wysoko nade mną z jakiegoś miejsca, w którym być może nigdy nie byłem, do takiego, w którym pewnie nigdy nie będę. Kojarzyło mi się to z tajemnicą czasu przed naszym przyjściem na świat i czasu, który nastanie po nas. Wpisywanie smug kondensacyjnych w rozmaite wariackie teorie wydawało mi się czymś w rodzaju spłaszczania Ziemi. Powietrzne korytarze, zarysowane na niebie bielą, dają jedyną w swoim rodzaju szansę, by zrozumieć, czym jest nieskończoność. Ta związana z samolotami rozpościera się nad nami, w przestrzeni. Podróż samolotem pozwalała pokonać siły natury i lepiej zrozumieć pytania, na które nie ma jasnej odpowiedzi.
Angielskie powiedzenie „Sky is the limit” oznacza, że w zasadzie nie ma żadnych ograniczeń. Upowszechnienie podróży samolotami zrobiło z nieba całkiem konkretną granicę.
Na szczęście lotnictwo to nie tylko, jak sądzą niektórzy, przestrzeń, otchłań i śmierć jako mityczna kara za wzlatywanie zbyt blisko Słońca. To także radość, ekscytacja, podróże i przygoda. Nawet za sprawą zwykłego spojrzenia, ciągle przyziemnej perspektywy.
Na każdym spacerze, gdy tylko w zasięgu wzroku pojawił się jakiś samolot, trzeba było krzyknąć: „Popatrz”. Ale dlaczego dzieci krzyczały: „Panie pilocie, dziura w samolocie”? Tego nigdy nie zrozumiałem. Za to od razu pojąłem, co znaczy słowo „ponaddźwiękowe”. Lubiłem charakterystyczny nos concorde’a i poszukiwania na horyzoncie, gdy było słychać, a już nie było widać.
W tamtych czasach zaglądanie do kabiny pilotów było równie proste, jak patrzenie na pracę kierowców czy motorniczych. Przy sterach i wśród rozmaitych dźwigni siedziało więcej osób niż teraz, ale drzwi nie zamykano. Przy wejściu można się było przywitać z załogą, a w pewnym momencie lotu kapitan zapraszał chętne dzieciaki do kokpitu. Pamiętam niewiele. Mgliste wspomnienie wielu przyrządów, przyjaznych spojrzeń. Przy fotelach pasażerów wciąż znajdowały się popielniczki, ale nie przypominam sobie, czy pozwalano jeszcze palić. By przeciwdziałać zatykaniu się uszu podczas startu i lądowania, stewardesy rozdawały cukierki z wielkiej tacy. To był ekscytujący moment. Nie kończyło się na miętówkach zwiastujących początek i koniec rejsu. W jego trakcie serwowano poczęstunek. Tak poznałem różnicę między kategoriami rejsów. Podczas jednego z kolejnych lotów zapytałem rodziców, dlaczego dziś nic nie dostaliśmy, przecież lecimy dłużej, za granicę.
– To jest lot czarterowy.
– Co to znaczy?
– Że nie ma go w rozkładzie, bilet jest tańszy, samolot został wyczarterowany.
Jeszcze długo to słowo kojarzyło mi się z brakiem jedzenia.