Poemat, wbrew pozorom, bardzo na czasie. Bo czyż współczesność nie mnoży polskich wygnańców rozrzuconych po całym świecie? Jeśli nie politycznych, to ekonomicznych. Wygnańców tęskniących za krajem nie mniej wcale niż wieszcz XIX-wieczny. Dlatego lekkomyślnością byłoby mieć epopeję narodową za lekturę szkolną jedynie. Sam autor zresztą obawiał się, że pozwolił sobie na zbytnią lekkość stylu i formy, a pierwsi jego odbiorcy mieli mu to za złe. Dziś jednak ów brak napuszenia stanowi o sile i wdzięku utworu, a bajecznie przyjemny w recytacji trzynastozgłoskowiec pozwala na łatwość odbioru nawet u całkiem niedorosłych czytelników.
Epopeja narodowa? I to określenie jest zachęcające. Bo czymże jest epopeja? Utworem wzorującym się na najwspanialszych dziełach starożytności: „Odysei” Homera czy „Eneidzie” Wergiliusza. Te zaś, nikt nie zaprzeczy, aż kipią od niesamowitych przygód i wyczynów swych dzielnych i przebiegłych bohaterów. Mickiewicz potrafił czerpać z nich w genialny sposób. Nie sposób odmówić „Panu Tadeuszowi” mocy dostarczania nie tylko szlachetnych wzruszeń, ale również pobudzania do szczerych wybuchów śmiechu, bo i w komicznych sytuacjach swych bohaterów poeta osadzać potrafił.
Tadeusz, Zosia, Jankiel, ksiądz Robak czy klucznik Gerwazy – nie są to tylko puste dźwięki. Te postaci ożyją w każdym, kto zechce je poznać. Zresztą, i tak najlepsze jak zawsze jest na końcu: Kochajmy się!