Pan Andrzej Kmicic, jak wiadomo, to kawaler gorączka okrutny. I w tłumaczeniu na dzisiejsze nie znaczy to wcale, że pilnie potrzebował aspiryny. Po prostu nie mógł usiedzieć w miejscu, nie narażając się nikomu. Na szczęście charakter miał dobry i swe ruchliwe skłonności obracał na dobro ojczyzny. Nie było w nim niestety ani krzty przebiegłości, więc i w konia go zrobić potrafił niejeden. A może zwłaszcza jeden... Nie byle kto, bo sam książę Radziwiłł Janusz.
Nie ma w polskiej literaturze zbyt wielu równie ludzkich i równie lubianych postaci, co Kmicic. Przystojny, w szabli sprawny... prawie jak Wołodyjowski, cieszący się sympatią towarzyszy, a przy tym wszystkim ścigany pechem jak mało kto. Wydawałoby się, że w czepku urodzony, lecz przy każdej okazji okoliczności sprzysięgały się przeciw niemu. A że okoliczności te nierzadko były natury historycznej – ogólnonarodowej – niełatwo było je pokonać. Bo czy da się raz-dwa załatwić potop szwedzki? A gdy się go ogarnie z lekka, powstanie Rakoczego? Nie, z tym nawet Kmicic, w pewnych kręgach znany jako Babinicz, tak szybko sobie nie poradził.
Jednak Stwórca, na szczęście, nie zwątpił w niego tak szybko jak ukochana Oleńka, i dał mu szansę na pełną rehabilitację. Dzięki rozsądkowi najjaśniejszego króla Rzeczypospolitej i niemałej życzliwości kilku oddanych przyjaciół pan Andrzej szansę wykorzystał z naddatkiem. A czym to się skończyło, to już niech sam czytelnik się dowie, bo wyręczanie go byłoby... nietaktem.