„Myślącego” – czytamy. – To coś dla mnie! – I nie mylimy się. Maria Dąbrowska, jak każdy prawdziwy artysta, jak jej najwybitniejsza znajoma i poniekąd rywalka Zofia Nałkowska, była egocentryczką przekonaną o własnej wielkości. Ale – w przeciwieństwie do Nałkowskiej – wstydliwie się z tym kryła. Bo nie wierzyła, że jej geniusz kiedykolwiek zostanie dostrzeżony. I, wiele lat po napisaniu „Nocy i dni”, miała wątpliwości, czy pomysł na następną powieść jest dobry. Krygowała się z wyborem tytułu. Ten obecny przez długi czas uznawała za tymczasowy i chciała wymienić na „Kompozycję istnienia”, ale od zamiaru tego odwiedli ją sami czytelnicy. Historia dwóch śmiałych panienek Domontówien i ich potomstwa pod żadnym względem nie ustępowała historii Barbary i Bogumiła Niechciców. Ona prostu przyszła później. W jej konstrukcji widać, co prawda, wzrastającą z biegiem lat fascynację autorki dziełami Elizy Orzeszkowej, a może pisarką powodowało coraz bardziej dające o sobie znać zwątpienie we własne siły? Maria Dąbrowska po wojnie była dziwnie przekonana o zmniejszeniu się jej potencjału twórczego. Kto wie, czego mogłaby dokonać autorka, gdyby nie choroba wieloletniego partnera Stanisława Stempowskiego i wiara w talent późniejszej przyjaciółki Anny Kowalskiej? Może Katarzyna, Ildzia, Ewa zaznałyby lepszego losu? Nie. Geniusz poprawek i tak by nie uznał.