„Sklepy cynamonowe” to jeden z najgłośniejszych debiutów w dwudziestoleciu międzywojennym. Wyobraźnia podpowiadająca Schulzowi obrazy pełne ekspresji, wymykające się nazwaniu, była dla krytyków prawdziwym objawieniem. Dyskutowano o niej szeroko, podczas gdy sam pisarz tworzył kolejne opowieści o lękach, obsesjach, pasjach i fantazjach... oraz tak jak w pierwszym zbiorze swojej prozy – o dzieciństwie, dorastaniu, rodzinie, szkole. Życie w prowincjonalnym Drohobyczu w niczym nie przypominało jednak normalnego dorastania, a postaci – zdeformowane, będące jakby własną karykaturą – zwykłych ludzi. A może raczej tak je widział i tak też je opisał Bruno Schulz?
Upalne lato w mieście, zarośnięte krzakami zaułki, tajemne ogrody, a w nich kloszardzi bezradni wobec swojego popędu i swojej seksualności. Schorowany ojciec pogrążający się coraz bardziej w dziwactwach, zupełnie oderwany od rzeczywistości, toczący walkę z nudą, szarzyzną i bylejakością. Adela, niszczycielka jego fantasmagorycznego królestwa. Nocne lekcje rysunku u profesora Arendta. Wędrówki po Drohobyczu, uroczystym, smętnym, tajemniczym, niezwyczajnym. Każde z tych wspomnień zanurzone jest w poetyckiej frazie, rozmyte w fantastyczno-onirycznej magmie.
Gdyby nie Zofia Nałkowska, prawdopodobnie nigdy nie ujrzałyby one światła dziennego. Pisarka dostrzegła w opowiadaniach nikomu jeszcze nieznanego Schulza talent i, torpedując nieśmiałość autora, pomogła w ich wydaniu. Dziś trudno uwierzyć w to, że genialny introwertyk być może do końca swego życia trzymałby je w szufladzie...